niedziela, 30 października 2011

you don't have to say a lot, just tell me everything

Komedie romantyczne to typowe banały. Zaczynasz oglądać i wiesz jak się skończy, spodziewasz się tego, co się wydarzy, a jednocześnie rzadko kiedy wyłączasz telewizor. No, tak przynajmniej jest w moim przypadku. Zapewne nawet bym się do tego nie przyznała, gdyby nie film, który widziałam dzisiaj. Nie różnił się niczym od reszty powiastek z serii 'love story', oprócz tego, że nawet wywrotka na skórce od banana nie byłaby w stanie wprowadzić do tej komedii zabawowego nastroju. Ale czasami po prostu potrzebujemy tej jednej i pół godziny, no dobra dwóch po doliczeniu wszystkich reklam banków i wybielaczy, jako odpoczynku od myślenia, jako chwilę błogiego nicnierobienia.
Wiecie co mnie najbardziej w tym wszystkim wkurza? Że bawią mnie łzy ludzi, którzy płaczą nad takimi scenariuszami, a jednocześnie (oczywiście w najbardziej kryzysowej sytuacji jaką możecie sobie wyobrazić) zdarza mi się być jedną z tych dotkniętych osób. To beznadziejne, aczkolwiek bardzo pomocne. Oczyszcza nasz organizm psychicznie, a jednocześnie łzy rewelacyjnie nawilżają soczewki kontaktowe. (Tak sobie tylko żartuję, bo wcale nie jestem taka nieczuła.) :)
Dodatkowo, gdy już mowa o pozytywach, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że komedie romantyczne wcale nie mają nas rozbawiać, one po prostu mają wywołać uśmiech na twarzach smutnych osobników. I nie próbujcie zaprzeczać, że gdy oglądacie tzw. 'happy end', którego oczywiście w najmniejszym nawet stopniu się nie spodziewaliście, chociażby cień radości zakrada się do waszych świecących oczu lub po prostu wypływa na twarz. O to właśnie chodzi. Ja na przykład po dzisiejszym seansie czuje się lekko, radośnie, mam ochotę żyć i mam ochotę wierzyć w cuda. Lubie ten stan, kiedy wiem, że mogę wszystko. :) Jedyne co mnie teraz martwi to to, czy znajdę sobie kiedyś takiego idealnego faceta, który da radę sprostać moim wykreowanym w Nowym Jorku przez przystojnych aktorów wyobrażeniom o prawdziwym mężczyźnie. Ale w końcu skoro tyle razy już takie rzeczy oglądałam, może sytuacja polubi się powtarzać... A wtedy usłyszę słowa, na których zależałoby mi najbardziej: ' Mogę tak patrzeć na ciebie i słuchać cię bez końca.' Bo ja lubię dużo mówić i opowiadać, a ktoś z Was może jest przystojnym brunetem, który lubi słuchać?

xoxo, G.

wtorek, 20 września 2011

painter song



Czy nasze nastawienie zależy wyłącznie od nas? A może chłoniemy jak gąbka aktualny nastrój osób, z którymi przebywamy i nawet nie zdajemy sobie sprawy z wpływu, jaki na nas wywarły (one z resztą też pozostają nieświadome tego faktu i zupełnie nic sobie z tego nie robią, że wstając lewą nogą czynią nasz dzień również zależnym od ich zaspanego, na wpół nieprzytomnego czynu)? Nie powinno tak być. Dobra energia powinna zwalczać smutek, przygnębienie, generalnie złe samopoczucie. Ale może my też potrzebujemy kogoś kto nam ją zaserwuje w porannym menu z kawą i croissantem?
Zagłębiając się dalej w ten temat, ale odchodząc odrobinę do abstrakcyjności: czy malarz, który maluje swój obraz, tudzież dzieło, w które wkłada całego siebie, swoje emocje, odczucia, doświadczenia, a przedstawia efekt w odcieniach czerni i szarości jest pesymistą, schizofrenikiem lub neurotykiem? Postrzegamy czerń jako coś negatywnego.
Dwie kobiety, które radzą damskiej części społeczeństwa jak się ubierać stanowczo mówią: "Wyrzuć swoje czarne rzeczy z szafy! Nie ukrywaj się za czernią, nie bądź szarą myszką, daj się dostrzec ludziom w odważnych kolorach... itp." Może wyzwaniem jest być czarnym, a przy tym zauważalnym i radosnym?
A co, jeżeli przypuścimy, że temu artyście ktoś zabrał kredki i farbki, i to wcale nie on zadecydował o kolorystyce wyrażania siebie? A może planował pokazać nam - odbiorcom - coś bardzo pozytywnego i radosnego, coś co cieszyło go i miało wywołać uśmiech, ale pewien szablon przesłonił nam oczy i sklasyfikował do przedziału szarej masy? Jakkolwiek by nie było przyczyna braku kolorów nie powinna mieć żadnego znaczenia, najważniejszy jest bowiem efekt końcowy.
Tą dewizą powinniśmy się kierować! Nie ważne kto i z jakiego powodu próbuje odebrać nam kredki na postrzeganie dnia, my namalujmy i tak klauna, słońce, kwiatka, nawet grafitem. Dawajmy innym wchłonąć nasze nastawienie. :)

A przy porannej kawie polecam powyższy song; od razu lepiej się żyje.

~ Inspiracja do mojego posta została zaczerpnięta z zasłyszanych słów kolegów z ławki za mną. Pozdrawiam! :)

środa, 14 września 2011

se..sep..sept.. september?!

Dostrzegam nadchodzącą apokalipsę. Naprawdę! Już zaczęłam się bać i jak na razie nie zapowiada się na to, żebym zamierzała przestać. I nie mówię tu wcale o lekkim dreszczyku emocji na myśl o przedpremierowym pokazie nowego horroru, z serii kogo czy co tam oszukali, w piątkowy wieczór w kinie. Sprawa jest o wiele bardziej poważna. Obawa ta dotyczy bowiem dalszej przyszłości - t.j. weekendu (!) - w której będę zabawiać się przy tajemniczych przedmiotach wyciągniętych z zakurzonej półki i zapisanych dziwnymi znaczkami (coś jakby w chińskim, ale trochę mniej wyraźne). Niestety podobne plany snuję również na te wyczekiwane dni za następny tydzień, i dwa, a nawet trzy, cztery, pięć, 6,7,8, ... n, tygodni. Na szczęście dzięki wysoce rozwiniętym zdolnościom samokontroli potrafię w przerwach od zamartwiania się powrócić do normalności, pomyśleć ''chill out (slut)" i zapomnieć o wszystkim. Najlepiej!
Powiem Wam nawet więcej... Myślę wtedy o tyyyylu przyjemnych, mega dobrych rzeczach, że... aż brak mi teraz słów (również w to nie wierzę!). Wszystko postaram się tu jednak zamieścić, ale w swoim czasie. :)

Jak na razie polecam galerię fotografii z cyklu: 'Welcome to Cracow', czyli jak mijały wakacje <3






wtorek, 21 czerwca 2011

watercolour

(Przepraszam za to wszystkich czytających. Proszę o pominięcie tego wpisu.) ... w sumie to Ty Dom. xD


Obiecałam dwóm zajebistym zajebisty wpis zajebistego dnia! No i jest! Dzisiejszy wieczór był  na prawdę dobry, a jazda autobusem 'My+Oni' jeszcze lepsza. :)
Dlatego właśnie tu i właśnie teraz dedykuje to mrs. Domus Anonimus i mrs. Alka Pralka. <3

Pozdrawiam, zajebistaG.
Dziękuję.

niedziela, 29 maja 2011

turn me on that day

Wczorajszy dzień był super. Był tak superowy, że nie mogłam się powstrzymać, żeby o nim komuś nie opowiedzieć! No i proszę, oto jestem.
To był dzień 'do przeżycia'. Jakby ktoś miał znajomości tam na górze, to ja bardzo proszę o częstsze serwowanie tego specjału. I nie raz, ani nie dwa, ja mogę tak raz w tygodniu, albo siedem razy! :) Zaczęło się niepozornie, ot tak jak zawsze - poranny jogging przed nadjeżdżającym autobusem (dziękuję za czerwone światło na moim skrzyżowaniu, jestem minutę do przodu), nauka fizyki z przemiłą i - jak sama o sobie mówi - spokojną oraz najmądrzejszą osobą, o czym oczywiście nigdy nie wspomina. Spytacie i z czego tu się cieszyć? Bo zrozumiałam! Bilans cieplny mówisz? A ja na to: 'nie ma najmniejszego problemu' - to jest dopiero high life. Ale już jadąc autobusem nr X czułam radość, mijałam ładne drzewka, ładnych ludzi, ładne chodniki. Świat był ładny. Tylko pasażer obok mi nie pasował... No i niestety jak się później okazało, jego znajomy nie pasował też kierowcy autobusu, który nie otworzył mu jednych drzwi, a drugie zamknął zanim tamten zdążył wejść. Biedny facet, a tak energicznie machał z przystanku do kolegi...
Później, gdy już dotarłam do celu (albo raczej tak myślałam), urządziłam sobie mały spacerek po plaży, aby jednak ostatecznie dotrzeć tam, dokąd zmierzałam. Morze, piasek, mewy, chmury - kocham was wiosną! Samotność w takich chwilach cieszy, ale przyjaciółka obok jeszcze bardziej. No i przyszła! Taki miałam dobry dzień, wszystko po kolei idealne.
Gdy już musiałyśmy się pożegnać pognałam na kolejkę zmotywowana telefonem od koleżanki, której powiedziałam, że za 20 min będę na umówionym miejscu. Nie uwierzyła mi... i byłam. :) Poszliśmy do kina, było super! Johnny cudowny, jego humor na ekranie i nasz humor w szóstym rzędzie stworzyły atmosferę wymarzoną. <3 Ohh Jack'u Sparrow, czemu Ty jesteś taki zajebisty...?
Po zakończeniu seansu szkoda było kończyć ten dzień tak szybko, więc spragnieni (nie tylko piwa, ale również rozrywki) udaliśmy się pod Uniwersytet Gdański gdzie odbywał się koncert. W końcu sobota jest tylko jedna... jedna w tygodniu :D i nie można jej zmarnować! T.Love był super, Muniek dał czadu, a my z Alą zagapiłyśmy się i spóźnione o jakieś 5 min drogi ruszyłyśmy na autobus. Biegłyśmy, sapałyśmy, nie wierzyłyśmy, że się uda, no i się nie udało. Taksówkarz ze względu na zbyt niski budżet naszych modnych, aczkolwiek spłukanych portfeli, nie zgodził się odwieźć nas do domu, a autobus za 50 min. Chłopak z przystanku nie chciał się dorzucić, bo czekał na tatę, ale zabrać nas też nie raczył. Dupa, dupa, dupa. No ale co zrobić, ruszyłyśmy na następny przystanek z nadzieją znalezienia sklepu całodobowego, co by się w tej rozpaczy trochę poopychać chipsami... Dotarłyśmy pod drzwi widoczne w nocy z daleka dzięki szyldowi 'LECH', zakupiłyśmy pakę crunchips'ów o dziwnej nazwie, pierwsze z prawej. Wychodzimy ze sklepu, przebiegamy na drugą stronę ulicy, gdzie znajdował się nasz przystanek, a mijający nas biały samochód zatrzymuje się na przystanku. Owszem myślałyśmy o złapaniu stopa, ale o tej godzinie nasz rozsądek podpowiadał nam, że nie byłoby to bezpieczne. Zdziwione, że nawet nie musimy stać i machać a tu proszę, samochód podjeżdża i zaniepokojone, że może czegoś od nas chce, podeszłyśmy do otwartego okna z prawej strony. ' - Przepraszam was dziewczyny, ale w którą stronę do ulicy Grunwaldzkiej? - Oj to niestety zupełnie przeciwna strona, musiałbyś zawrócić. A nie jedziesz może przypadkiem na Osowę?'. Dlaczego zapytałam? Przecież sama nie wierzyłam w to, że mógłby tam jechać skoro szukał adresu gdzie indziej, ale skoro byłyśmy już i tak totalnie bezradne nie zaszkodziło zażartować i pośmiać się trochę, a młody chłopak wydawał się być bardzo w porządku. Kto jak kto, ale my przecież znamy się na ludziach... I co się okazało? Niespodzianka! Po dwóch pytaniach o odległość naszej Osowy i długość drogi koleś powiedział 'Nie ma sprawy dziewczyny, zawiozę Was, wsiadajcie' no i wsiadłyśmy. Rozmowa się kleiła, chłopak rzeczywiście okazał się być sympatyczny, podróż minęła szybko, a my zmęczone, wdzięczne jemu i losowi, szczęśliwe posiadaczki nieotwartej jeszcze paczki chipsów, dzięki której w odpowiednim momencie wyszłyśmy ze sklepu, wysiadłyśmy na początku Osowy i rozkoszowałyśmy się smakiem crunchips chakalaka, idealnością tego dnia i wieczoru, naszym szczęściem i drogą, pustą drogą rozciągającą się przed nami. Cieszył nas nawet długi spacer, bo przecież po wszystkim byłyśmy już blisko celu...

wtorek, 17 maja 2011

3 tony mniej

Trudno było mi się zabrać za pisanie tego posta, ale gdybym stworzyła coś w każdej chwili kiedy myślałam o swoim opuszczonym blogu prawdopodobnie byłabym już w trakcie drukowania książki. Jednakże przerwy nie wpływają korzystnie na rozwój umiejętności lub, jak w moim przypadku, pomysłów. Muszę przyznać, że było ich trochę, niektóre może nawet całkiem dobre, ale niestety wyparowały z mojej głowy równie szybko jak się w niej pojawiły, a kalendarz z rzeczami, które muszę pamiętać staje się coraz bardziej przepełniony i obawiam się, że gdybym chciała mieć go w każdej chwili pod ręką, to musiałabym ciągnąć go w walizce na kółkach...
Wiadomo, życie bywa ciężkie, ale narzekanie nie czyni go łatwiejszym więc raz dwa, zrzucamy balast i zaczynamy od początku! :)
Lubie ostatnio życie, prawie są wakacje, leniwe nicnierobienie, nawet szkołę teraz lubię ( chociaż te 3 lekcje dziennie to nie mija tak szybko jak Wam się wydaje.. ciężkie godziny pracy ), tylko pogoda mogłaby się wreszcie ogarnąć!
A tak co do dzisiejszego dnia to był dziwny. Czuje, że nic nie zrobiłam, ale z tą akurat myślą ostatnio zaczęłam się oswajać, w innym razie już dawno bym się załamała, oddała licznym 24-godzinnym pracom, wysiłkowi fizycznemu, albo co gorsze, zakopała się w książkach próbując skupić się na swojej przyszłości, która jak mówi we mnie pesymistka, nie wygląda zbyt barwnie. Zewsząd docierają do mnie ostatnio informacje o ludziach, którzy usamodzielnili się w wieku 18 lat, wyjechali do innego miasta lub kraju, spotkali przypadkiem kogoś kto im pomógł w ciężkiej sytuacji i zostali Bóg wie kim, z pełnym portfelem i za pewne, a taki mały drobiazg, jachtem przycumowanym obok willi w Nicei. Znacie może panią Wonne I de Jong (z domu Iwona Koziatek)? Otóż owa lady jest aktualnie najbogatszą Polką w Szwecji i posiada jedynie ponad 850 mieszkań w Sztokholmie i jego okolicy, a z kraju wyjechała właśnie gdy miała 18 lat. Czyli tyle co  ja teraz... Niektórzy mówią mi, że za dużo oglądam filmów, seriali, itp. o ludziach takich jak ona, ale czy nie lepiej wierzyć, że nam też pisane jest coś, coś super, coś o czym będziemy mogli opowiadać wnukom, albo w wywiadach? Chyba lepiej. Ale na razie bądźmy po prostu szczęśliwi, a oczekując od życia mniej będzie to łatwiejsze, więc niech sobie ta de Jong mieszka w tym swoim tysiącu mieszkań, a my cieszmy się tysiącem małych-wielkich rzeczy, takich codziennych, którymi będę się z Wami dzielić. :)

Pozdrawiam po dłuuuugiej przerwie i myślę, że już na tyle czasu się nie rozstaniemy, G.

poniedziałek, 7 lutego 2011

i love holy peace

Jestem zła - i nie jako osoba, choć różne momenty nas w życiu spotykają, a święci ludzie już nie istnieją - ale jestem po prostu wściekła. Irytują mnie tacy ludzie, albo ten człowiek, bo nie wiem, czy ktoś inny jest w stanie zachowywać się tak samo. Przedstawię Wam ową sytuację jako wieczór z życia potencjalnej bohaterki mojego koszmaru i nazwę ją tajemniczym, i jakże niezidentyfikowanym pseudonimem 'Ktoś'.
Jest poniedziałek, najgorszy dzień całego tygodnia. Po długim, nudnym i wysysającym z człowieka życie dniu w szkole Ktoś wraca do domu i jedynymi rzeczami, których pragnie są sałatka z kurczakiem, sok pomarańczowy, łóżko i odtwarzacz muzyki. Po chwili zamienia talerz na laptopa i jest to szczyt jej możliwości z dziedziny tych 'wysiłkowych'. Tak mija jej godzina, powoli czuje się zrelaksowana, odpływa przy dźwiękach piosenki (tej samej, której słucha już 3-ci z kolei dzień), myśli o wakacjach, pięknych chwilach, przegląda tajny folder zatytułowany 'foty' i zaczyna zapominać o tym, co czeka ją jutro. Myślę, że już wiecie jak dobrze się czuje Ktoś w danym momencie.
I nagle 'pach' do pokoju wpada inny człowiek, pochodzący z innego pokolenia, zajmujący się czymś innym, o pseudonimie 'Boss' i zaczyna bombardować bezradnego Ktosia setką zbędnych pytań, które tak uwielbia. 'Co robisz? - Rozmawiam. - Z kim? O czym? Czemu się nie uczysz? Jak długo można gadać o czymś MNIEJ ważnym niż SZKOŁA?' Rozumiecie. Istny brak jakiegokolwiek zrozumienia, albo chociaż odrobiny wyrozumiałości. Nic. I dalej gada, i gada, i że niedojrzały Ktoś, i że olewa wszystko, i że zachowuje się jak nieodpowiedzialny dzieciak.
I tego właśnie nie lubię, Ktoś również. I proszę Cię bardzo szanowny Boss'ie, nie mieszaj się do tego, co Ktoś w danej chwili miał w planie wykonywać. Bo po ciężkim dniu każdemu należy się odrobina spokoju, już nawet niekoniecznie świętego, ważne żeby był... :)

niedziela, 23 stycznia 2011

dream



Marzenia, marzyciel, marzycielka, realizacja, spełnienie. Tak prosty motyw, a jednak porusza. W szczególności dotyka tych, którzy swoich marzeń nie mogą zrealizować. Tych, którzy nie piszą swojego własnego scenariusza, bo nie mogą, bądź też nie chcą, nie wierzą w możliwość jego realizacji. Kto by nie chciał być bohaterem filmu z dobrym soundtrackiem i happy endem? Oglądając takie podawane nam przez movie makers 'przysmaki' i mając trochę empatii doznajemy uczucia radości, zaczynamy wierzyć cuda, karmimy się tym idyllicznym obrazem rzeczywistości. I dobrze, o to właśnie chodzi. To jest jak kopniak w dupę do dalszego działania. Informacja, że życie jest cudowne, pełne niespodzianek, miłość uskrzydla, a wiara w siebie i własne możliwości jest drogą do sukcesu. Ach, jak dobrze jest mi z taką myślą... aż chce się żyć!
Często zdarza mi się słyszeć od starszych ( i jak mówią o sobie, bardziej doświadczonych) słowa: "Wierzysz w to, że tak może być? Za dużo filmów się na oglądałaś!", ale staram się wówczas powiedzieć stanowcze NIE, nie psujcie mi tego, co tak pięknie sobie wyimaginowałam. Dlaczego by nie żyć z myślą, że jeszcze wszystko przed nami, że może będziemy mieli szczęście w życiu i uda nam się to, co sobie zaplanowaliśmy. Jak w filmie, dokładnie tak! Pesymizm jest w dzisiejszych czasach passé, a młode pokolenie rusza na podbój świata. Teraz przydałoby się wznieść toast.. Za nas! Marzycieli, którzy zrealizują własne scenariusze. Pozdrawiam, G<3

wtorek, 11 stycznia 2011

10.01

Czy można pisać o niczym? Dzisiaj sobie na to pozwolę. Bo plan był taki: nie zaniedbywać tego, czego się podjęłam, ale czasem jest tak trudno.. Dobrze, że są ludzie, którzy nas wspierają :) Obyście i Wy wytrwali w swoich postanowieniach! (Postanownienia noworoczne? Nie, ten temat lepiej pominę, a pewnie będziecie mi wdzięczni.)
Pisząc tytuł tego posta zwróciłam uwagę na figlarność dzisiejszego, no dobra, wczorajszego, dnia (w połowie odwrócony?). Był taki fajny! Tablica na facebooku przepełniona statusami w stylu 'mam dobry humor!', dzieliliśmy się tym z całym światem. I dobrze! Dobrze jest pozwolić własnemu 'systemowi antywirusowemu' na małe odstępstwa od ochrony i dać się zarazić radością innych. Uczucie radości niezdefiniowanego pochodzenia jest jednym z bardziej pozytywnch. Szukajmy, szukajmy pokładów energii, a do ferii zimowych coraz bliżej.